Święcenie pokarmów w Wielką Sobotę na ziemi pszczyńskiej

“Ja nie nosiłam nigdy koszyczka, dawniej nie było takiego zwyczaju”

Na ziemi pszczyńskiej święcenie pokarmów jest dość nową tradycją, zapoczątkowaną po II wojnie światowej.

Ja nie nosiłam nigdy koszyczka, dawniej nie było takiego zwyczaju. Jak byłam mężatką, lata 60. to już moje dzieci chodziły z koszyczkiem do kościoła.
[kobieta, ur. 1945 r., zam. Góra]

Chodzili święcić potrawy nauczyciele i ci z tych dworów. Tak ze wsi nikt nie szedł święcić.
[kobieta, ur. 1945 r., zam. Góra]

Wtedy nie było takiego czegoś. Może jak (…) przyjechali ci obcy ludzie, no niby z Polski, bo to tam w Polsce to była tradycja, a tu na Śląsku nie było tej tradycji. I jak potem tych ludzi się tu więcej poprzyjeżdżoło, to teraz tak ta tradycja została.
[kobieta, ur. 1939 r., zam. Bieruń Stary]

Bywało również tak, że sam zwyczaj był znany, jednak odbywał się w domu, a nie w kościele.

Za młodu to nie chodziło się z koszykiem do kościoła, w domu święcono, przed śniadaniem moja mama to robiła. Jajka nie zdobiono, tylko w cebuli i w zbożu barwiono. Święciło się kiełbasę, szynkę, krzan, musztardę, jajka, chleb i sól.
[kobieta, ur. 1934 r., zam. Czarnuchowice]

Mimo wszystko tradycja święcenia pokarmów przyjęła się w miarę szybko. Spotkać jednak można różnice pomiędzy tym, jak to wyglądało wcześniej a tym, jak to wygląda współcześnie.

Dawniej robiło się pisanki, malowało się. Przygotowaniem zajmowali się rodzice, a dzieci szły z koszykami. Kiedyś dawało się mniej rzeczy i same taki podstawowe: jajka, chleb, sól, wędlinę.
[kobieta, ur. 1944 r., zam. Łąka]

Kiedy byłam dzieckiem, to pokarmy przynosiło się w torbach, a był to: chleb, sól, kiełbasa i jajka. Przygotowywaniem tego pakunku zajmowała się mama, a później już my, dziołchy.
[kobieta, ur. 1947 r., zam. Bojszowy]

W Wielką Sobotę się niosło [święconkę] do kościoła, ale nie tak jak teraz, jakieś zajączki cukrowe, czekolady czy owoce, tylko to, co trzeba było zjeść. Jajca kroszone były, my się bawili w te kroszonki, ale nie wszyscy umieli to fajnie wykrosić. Ale tych jajec [ozdobionych] to my potem nie jedli. Póki to jajko nie wyschło w środku i nie zaczęło szczyrkać, to my tego nie wyciepywali. My jedli te uwarzone w cebuli. A kroszone to się drapało różnie, albo igłą, albo żyletką. Ale trzeba było to umieć symetrycznie zrobić. Ile my się nieraz wadzili przy temu!.
[kobieta, ur. 1937 r., zam. Piasek]